MAROKO 2009
Naszą trzynastoosobową, w pełni polską, wyprawę rozpoczęliśmy od nieprzespanej nocy na położonym pod Londynem, lotnisku Luton, z którego kursują tanie linie lotnicze na kontynent afrykański. Jeśli kupimy bilet odpowiednio wcześnie, nie zapłacimy za niego więcej, niż za loty w obrębie Europy. Z Wysp Brytyjskich można obecnie dolecieć do Marrakeszu, Fezu i Casablanki, my wybraliśmy Marrakesz. Perła Południa lub Dusza Maroka, jak mówi się o Marrakeszu, jest najlepszym wypadowym miejscem, tak w góry, jak i nad ocean, w niej właśnie postanowiliśmy więc rozpocząć podróż po Maroku.
Pierwszy poranek w Afryce jest bardzo przyjemny, słońce grzeje, ale powietrze nie jest upalne. Planujemy wydostać się jak najszybciej na południe dlatego zaraz po wymianie Euro na Dirhamy, łapiemy 3 grand taxi – „duże”, 6-o osobowe taksówki, które zawożą nas na dworzec autobusowy. Stamtąd ruszamy na przygodę z prawdziwego zdarzenia. Autobus, tak jak się spodziewałem, oferuje surowe warunki, ale jest wygodny. Dodatkowa opłata za bagaż (5 Dh – 50 euro centów, nigdy więcej, nawet jeśli „bagażowi” tego żądają) i ruszamy w stronę Ouarzazate. Sześciogodzinna podróż to fantastyczne widoki, piękny krajobraz Atlasu Wysokiego, raz z lewej, raz z prawej niesamowite przepaście, na które kierowca zdaje się nie zwracać uwagi. W oddali ośnieżone szczyty, przy drodze czerwono brązowe skały. Wszystko w odcieniach szarości, piasku i kurzu, słońce sięgnęło już zenitu, temperatura więc taka, jakiej w Afryce oczekiwaliśmy. Do zatrzymującego się co chwilę autobusu wchodzą Beduini głoszący słowo Allacha i sprzedawcy próbujący wcisnąć podróżnym przeróżne specjały – od krzaków mięty i daktyli począwszy, na zającach i kameleonach skończywszy.
AIT BENHADDOU
Późnym popołudniem z Ouarzazate do Ait Benhaddou, dostać się można jedynie taksówkami, targujemy się więc zacięcie, nasza siła przetargowa w postaci 13 osób działa znakomicie, za 120 Dh ruszamy do oddalonej o 40 km kazby. Jest to najlepiej zachowana osada z XVI w. znana w świecie dzięki takim filmom jak Jezus z Nazaretu czy Gladiator. Mieścina ta została wpisana na listę UNESCO w 1994 roku, przez co nieco straciła na uroku z powodu liczby turystów odwiedzających j co roku. Przez ich wizyty uliczki na otoczonym murami wzgórzu nie są już tak naturalnie zakurzone, a prawie każda gliniana chata stała się możliwym do odwiedzenia skansenem-muzeum.
Noc spędzamy w pierwszym hoteliku przy drodze – La Baraka, którego właściciele, a zarazem kucharze, recepcjoniści i sprzedawcy dywanów w jednym, przyjmują wielkim obiadem. Na marokańskim stole znalazły się wszystkie narodowe specjały – tadżin, gliniane naczynie z grillowanym kurczakiem i warzywami oraz pieczone ziemniaki, kuskus, omlet z warzywami i przeróżnymi przyprawami. Na deser nalana z dużej wysokości herbata z miętą oraz melon – najsłodszy jaki można sobie wyobrazić!
Do obejrzenia glinianego wzgórza najlepiej wybrać wczesny poranek, gdy słońce swoimi czerwonym promykami oświetla gliniane chatki, a w okolicy panuje głucha cisza, co jakiś czas zakłócona jedynie szczekaniem dzikich psów. Życie tu budzi się wcześnie, kolorowo ubrane kobiety wyprowadzają bogato obładowane osły na przechadzki, mężczyźni w długich sukniach wynoszą przed gliniane drzwi stojaki ze sreberkami, koralikami i dywanami. Warto przebiec się po okolicy, która, mimo iż dość monotonna, to dla przybyszy z Polski ciekawa – dookoła pustkowie, brunatne skały, jedna długa prosta droga, spokój i cisza, nikt nie krzyczy, nie słychać samochodów. Nasi gospodarze, Mohammed i Abdul po meczu piłkarskim Maroko-Polska dostają od nas koszulki z orzełkiem, żegnają nas serdecznie i wsadzając do grand taksówek polecają nocleg u kuzyna w wąwozie Todra, gdzie dziś zmierzamy.
WĄWÓZ TODRA
W Tinerhir spotyka nas wysłannik hotelu Valentin, wspomniany wcześniej kuzyn i dumnie zabiera całą naszą paczkę do busa. Wszyscy mamy na sobie koszulki z flagą Maroka i polsko-marokańskim napisem głoszącym WYPRAWA 2009 – KRÓLESTWO MAROKA, które powodują szczerbaty uśmiech na twarzach wszystkich lokalnych taksówkarzy. – Ca va? Budzimy zainteresowanie i podziw. Salaam alejkum! – Witamy!
Droga do Todry to kolejne malownicze widoki, tym razem jest już bardziej zielono, palm nie sposób policzyć, mijamy znak drogowy „uwaga wielbłądy”, czerwono brązowe skalne urwiska i osiedla domków w takich samych kolorach. Po półgodzinnym wspinaniu się wąską drogą wśród palm i ziemnych prymitywnych budowli w górę wąwozu zbliżamy się do jego najwęższej, a zarazem najwyższej części. Tu, po jednej i po drugiej stronie, pionowe wysokie skały ograniczają widoczność – różowy kanion Todra zapiera dech w piersiach. Na powitanie wyszedł nam Mohammed, Marokańczyk w klasycznym stroju, z turbanem na głowie, szalem zwisającym aż do ziemi i niebieskim suknem. Tego samego dnia wspinamy się na otaczające wąwóz skaliste zbocza, mijamy gliniane hoteliki, kolorowe stoiska z wielbłądzimi dywanami i owiniętych w turbany sprzedawców przeróżnych świecidełek.
Woda w strumyku, który dał początek wąwozowi miliony lat temu jest przejrzyście czysta, zaraz po marokańskim śniadaniu – grubych naleśnikach z dżemem konsystencją bardziej przypominającym miód – chłodzimy się w nim skutecznie. Zamówionymi wcześniej taksówkami – trzema rozlatującymi się mercedesami, z których każdy ma przejechane ponad milion kilometrów ruszamy w dalszą drogę.
MERZOUGA
W Tinerhirze w jedynym w okolicy sklepie z piwem robimy duże zakupy bo na dziś zaplanowana została Sahara. By dotrzeć do Merzougi, leżącej na skraju największej pustyni świata nasze przedpotopowe pojazdy musiały pokonać ponad 300 km w upalnym słońcu. Jedna z taksówek nie wytrzymała i nie wiedzieć czemu na środku pustkowia przestała jechać. Nasz kierowca wyglądał na równie zaskoczonego jak my, dopiero po 3 godzinach zaglądania pod maskę wraz z 10 przypadkowymi gapiami zdecydował się polać silnik wodą i ruszyliśmy dalej.
W glinianym hotelu czekało już czterech kolorowo ubranych Beduinów, z 13 wielbłądami. Stare, duże, dość niemiło pachnące, ale bardzo pocieszne z mordek zwierzaki, kucając czekały cierpliwie aż banda podekscytowanych turystów siądzie na nie. Przywiązaliśmy do siodeł z koców najpotrzebniejsze na nocleg na Saharze rzeczy – śpiwory, bluzy i piwo, a następnie nasmarowani kremami niczym najwytrwalsi plażowicze – ruszyliśmy. Widoki niesamowite – pustynny płaskowyż, z lewej i z prawej niemający końca, a z przodu ograniczony różowymi górami. Góry te z każdą minutą leniwego bujania się na wierzchowcach stawały się coraz większe, aż znaleźliśmy się na grząskim złotym piasku.
Przygoda przygodą, ale po 3 godzinach monotonnego pokonywania wydm mamy tej atrakcji szczerze dość. Dookoła tylko piasek, cudowny zachód słońca jedynie pomaga zorientować się w terenie. Nocleg spędzamy na środku zagłębienia pomiędzy wydmami, w śpiworach tworzących okrąg, w którego środku nasi przewodnicy do późnych godzin nocnych grają na bębnach i potajemnie popijają żołądkową gorzką.
Budzimy się wraz ze słońcem, które malowniczo oświetla piaskowe okrągłe szczyty. Ujeżdżanie dromaderów sprawia nam znacznie więcej bólu niż dnia poprzedniego, do Merzougi docieramy więc obolali ale szczęśliwi. Po zimnym prysznicu wynajmujemy rowery i udajemy się zobaczyć jedno z przypustynnych jezior, tuż przy granicy z Algierią. I tu bez kąpieli się nie obchodzi, ale ciepła woda przypominająca zupę nie jest już ani orzeźwiająca, ani przyjemna.
FEZ
Do tego miasta na północy można dostać się jedynie autobusem, podróż trwa 10 godzin, decydujemy się wyruszyć wieczorem, by cennego czasu nie zmarnować na podróżowanie w czasie dnia. O świcie więc docieramy do ponad 1000-letniego Fezu, który uważany za kulturalną stolicę Maroka, wita nas nieprzyjemnym zapachem małych uliczek i natrętnością jego mieszkańców. El-Bali, średniowieczne centrum to labirynt 9400 uliczek, ślepych zaułków i alejek, wśród których łatwo się zgubić, 350 meczetów, setki oszustów i miliona… anten satelitarnych. Podczas pokazu przypraw i specyfików połączonych z degustacją kupujemy szafran, proszek na chrapanie i berber viagra, oglądamy też (a co najgorsze wąchamy), jak barwi się, a później suszy w gorących promieniach słońca skóry wielbłądzie.
WYBRZEŻE ATLANTYKU
Po dwóch dniach zwiedzania gorącego i tłocznego miasta wyruszamy nad ocean. Nowoczesny pociąg szybko pokonuje kilometry, mijamy stolicę kraju – Rabat i docieramy do Casablanki. Słynna z filmu, który nawet nie był w niej kręcony, to najbardziej europejskie, nowoczesne miasto, z wartym odwiedzenia meczetem Hassana II. Piękna, zaledwie szesnastoletnia budowla znajduje się nad samym oceanem. Jest trzecią największą budowlą religijną świata, której sale potrafią zmieścić 25 tysięcy wiernych, nad których głowami w razie deszczu dach może się zamknąć, niczym na stadionie piłkarskim.
Tego samego dnia udajemy się w stronę ciepłych plaż Oualidii, osady znajdującej się 130 km na południowy zachód od Casablanki, polecanej przez jej mieszkańców. Rzeczywiście jest to nadmorski kurort z drogimi hotelami, restauracjami z cenami dla turystów, długą plażą, zatoką, wysokimi klifami i brudnym deptakiem. Na plaży Arabowie z przenośnymi grillami smażą ośmiornice, rekiny i ryby przypominające czerwone kule z kolcami. Hotele nie na naszą kieszeń, pierwszy raz nasz atut przetargowy – 13 osób, czyli nie byle jaki zarobek, tak dla hotelarzy, jak i często działających wspólnie z nimi restauratorów – nie działają. Pozostało jedynie znalezienie mieszkania do wynajęcia. To udaje się dość szybko i wprowadzamy się do wielkiego domu z ogrodem i pachnącą zgniłymi rybami kuchnią. Pierwszy raz od początku wyprawy część z nas przekonuje się, o co chodziło w ostrzeżeniach przed zatruciem marokańszczyzną. 3 dni wyjęte z życia, zawroty głowy, skrajne wycieńczenie i zanik mięśni – nauczka na przyszłość by nie jeść „wszystkiego”. Na koniec Tour de Maroc wracamy do Perły Południa – Marrakeszu, a stamtąd prosto do domu.
Zobacz także zdjęcia z 3rd Edition of the European Press Trophy in Agadir.
Od redakcji.
Wyprawę zorganizowała Firma Martyna Adventure, która realizując motto „przygoda motywuje”, organizuje zagraniczne wyjazdy motywacyjne – podróżnicze, przygodowe i ekstremalne. Atutem Martyna Adventure jest połączenie wielkiej pasji podróżniczej Martyny Wojciechowskiej i kilkunastoletniego doświadczenia zespołu biura podróży MK Tramping w organizacji niezapomnianych wyjazdów o charakterze podróżniczym, przygodowym i ekstremalnym.
Martyna Adventure nieustannie odkrywa świat i prezentuje go w atrakcyjnej i unikalnej formie. Może już czas by do swojego doświadczenia biuro mogło dopisać wyjazdy golfowe? My wiemy że jest to tylko kwestią czasu, a czas zapewne pokaże że mieliśmy rację. 🙂