Dotychczas na dźwięk słowa „tee” odpowiadałam uśmiechem i standardowym: „Yes, please”, a driver mógł być co najwyżej przystojny, ale żeby zaraz long?
A golf? Bardzo proszę. Będąc typowym przedstawicielem homo sapiens, wykształconym i inteligentnym, musiałam to oczywiście wiedzieć: ludzie, w przewadze płci męskiej, chodząc po polu starają się jak najmniejszą liczbą uderzeń posłać piłkę do dołka.
Pozostawało tylko pytanie „dlaczego”? Jaka magia kryje się w tej grze, że każdy, kto choć raz trzymał w rękach kij, powraca do niej jak do namiętnej kochanki? Czemu czasem jedzie się setki kilometrów, żeby obserwować lot małej białej piłki? Kobieca natura nie pozwoliła mi tego zostawić bez wyjaśnienia, więc postanowiłam osobiście sprawdzić, co w trawie piszczy…
A wszystko dzięki komuś, kogo – z pewną dozą nieśmiałości – mogę dziś nazwać moim przyjacielem. On właśnie wybierał się na rundkę, kiedy ja znalazłam się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu. Ruszyliśmy w drogę.
Skwar był niemiłosierny, na niebie ani jednej chmurki. Podczas gdy samochody wlokły się leniwie w korkach, ja wciśnięta w fotel pasażera z uwagą chłonęłam wszelkie informacje i zamęczałam go dziesiątkami pytań. Chciałam wiedzieć wszystko i to najlepiej od razu (swoją drogą, nie wiedziałam, że faceci potrafią mieć tyle cierpliwości i zrozumienia dla kobiecej paplaniny!).
W końcu udało nam się wydostać z miasta i po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów osiągnęliśmy cel.
Moim oczom (tworzącym przez większość dnia jedność z ekranem monitora) ukazał się widok niesamowity. Rozległy teren pokryty bujną soczystą zielenią, gdzieniegdzie złamany taflą lśniącej w słońcu wody, zapach kwiatów, śpiew ptaków, szum wiatru…
Stałam jak zauroczona. Jeszcze przed chwilą gwar i szum, a teraz oaza ciszy i spokoju. Czułam się tak, jakbym przeszła na druga stronę lustra.
Wyruszyliśmy z pierwszego tee, a ja przyjęłam na siebie rolę caddiego. Nie miałam pojęcia kto to taki, ale nazwa przypadła mi do gustu, więc się zgodziłam. Początkowo miałam co prawda mieszane odczucia, bo jako kobieta przyzwyczajona byłam do innego traktowania, a tu musiałam ciągnąć wózek, podawać kije i wlec się z tyłu, podczas gdy mój partner szedł sobie swobodnie i bez żadnego obciążenia. Przez chwilę poczułam się jak żona Araba.
Wędrowałam więc od tee do tee, przemierzałam kolejne fairwaye i greeny, przyglądałam się swingom, starałam się śledzić lot piłki. Słońce grzało mocno i buty zrobiły się jakoś dziwnie ciężkie, ale ja szłam naprzód spragniona widoku kolejnego dołka. Mimo zmęczenia coś kazało mi iść dalej i dalej. Kusiło i jednocześnie dodawało sił. Jak w hipnozie przyglądałam się kolejnym uderzeniom, cieszyłam się zielenią i widokiem spacerującego bociana.
Pod koniec rundy driver i putter nie były już jakimiś tam kijami. Ba, nie były w ogóle do siebie podobne! I może to dziwne, ale kiedy zbliżaliśmy się do 18 tee poczułam żal, że to już koniec i że to minęło tak szybko.
Nie wiem, czy udało mi się odpowiedzieć „dlaczego”, ale wiem, że tych kilka godzin zmieniło coś w moim życiu. Zmieniło na lepsze. Wiem, że tkwi w tym jakaś magia, która kusi i mami, siła, która nakazuje wracać, nie pozwala zapomnieć. Już na zawsze ogarnia tęsknota, zaczyna się odczuwać głód tego miejsca. I trzeba wracać.
Wiem, że to nie była moja ostatnia wizyta. Kiedyś tam wrócę.
Dziękuje Ci za to…