BASE jumping – wyprawa na Kjerag
Angielskojęzyczny termin B.A.S.E. jumping powstał z połączenia słów: Buildings, Antenna, Span, Earth i oznacza wykonywanie skoków ze spadochronem z budynków, masztów antenowych, przęseł mostów i skalnych urwisk.
Powstanie B.A.S.E. jumpingu w obecnej formie datuje się na początek lat 80-tych, choć tego rodzaju skoki wykonywano jeszcze przed wynalezieniem aparatu latającego, który mógłby unieść człowieka w powietrze. Niemal każdy naród ma swoje legendy, opisujące wyczyny śmiałków, którzy skakali z wysokich budowli z różnymi przedmiotami amortyzującymi upadek. Sport ten był do niedawna zakazany w wielu krajach ze względu na dużą liczbę wypadków i katastrof, którym ulegali skoczkowie. Miłośnicy tej dyscypliny spadochroniarstwa w celu realizacji swojego hobby, niejednokrotnie musieli niepostrzeżenie wspinać się na szczyty wysokich budowli, a po wykonaniu skoku szybko uciekać przed stróżami prawa.
Obecnie na świecie istnieje wiele miejsc, z których można legalnie wykonywać skoki nie ryzykując aresztowaniem. W zachodniej Wirginii w Stanach Zjednoczonych Ameryki co roku obchodzony jest popularny „Dzień mostu”, który stał się największym świętem B.A.S.E. jumperów. W ubiegłorocznej edycji tej imprezy około 300 spadochroniarzy, w ciągu 6 godzin wykonało 770 skoków. W kulminacyjnym momencie z mostu zawieszonego 267 m nad ziemią skoczyło jednocześnie 15 śmiałków.
W Północnej Korolinie skoki można wykonywać z masztu antenowego o wysokości 510 m. Natomiast w Wenezueli miłośnicy B.A.S.E. jumpingu mogą rzucić się w 1000 m przepaść wodospadu Salto del Angel. Prawdziwym wyzwaniem dla B.A.S.E. jumperów jest podziemny skok w głąb największej na świecie pionowej jaskini Sotano de las Golondrinas (420 m), położonej w Sierra Madre w środkowym Meksyku. Od kilku lat ulubionym miejscem B.A.S.E. jumperów jest również stolica Malezji Kuala Lumpur. Na powitanie XXI wieku skoki z Petronas Twin Towers z wysokości 294 m wykonało kilkunastu śmiałków. Nieopodal słynnego drapacza chmur znajduje się także wieża telekomunikacyjna, z której w lutym br. skakało 53 skoczków, wykonując w ciągu jednego dnia aż 434 skoki. Innymi popularnymi tzw. B.A.S.E. punktami są także: most Perrine (150 m) położony na obrzeżach Twin Falls, Tombstone klif w Moabie oraz pakistański klif Great Trango (600 m).
Co roku fanatycy B.A.S.E. jumpingu odkrywają nowe B.A.S.E. punkty, niejednokrotnie popadając w konflikt z prawem lub wykonując skoki na granicy życia i śmierci. W ubiegłym roku dwóch śmiałków skoczyło z dachu 60 m budynku belgijskiej policji, a w Rio de Janeiro wykonano skok ze słynnej figury Chrystusa.
W Europie kolebką B.A.S.E. jumpingu jest Norwegia. Ten najdłuższy i najrzadziej zaludniony kraj naszego kontynentu posiada mnóstwo fiordów, wysokich gór, nagich płaskowyżów oraz niezliczone ilości rzek i jezior. Tysiące lat temu cofający się lodowiec wyżłobił tu długie, wąskie i bardzo głębokie zatoki morskie. Najdłuższa z nich o nazwie Sognefjord, ma ponad 200 km długości, a w najpłytszym miejscu osiąga 400 m. Ponad 50 % powierzchni kraju leży powyżej 600 m, a największe partie Gór Skandynawskich dochodzą do wysokości 2500 m.
Jednym z najpiękniejszych regionów Norwegii jest Ryfylke, czyli obszar ze słynnym Lysefjordem i 600-metrową skalną amboną Preikestolen. To tu znajduje się masyw górski o nazwie Kjerag, z którego w ubiegłym roku jako pierwszy Polak wykonałem B.A.S.E. skok. Niezapomniane widoki w postaci tysiącmetrowych skał rozciągniętych wzdłuż fiordu oraz duża dawka adrenaliny sprawiły, że w połowie lipca bieżącego roku jeszcze raz wyruszam na podbój Kjerag. W podróży towarzysz mi Bolesław Dzieciaszek, mój ojciec i jednocześnie osobisty instruktor.
Po całodniowej jeździe samochodem i kilkugodzinnej podróży promem, docieramy do poszarpanej linii brzegowej południowej Skandynawii. Setki wysepek i błękitna woda Bałtyku, urzekają nas swoim widokiem. Jedziemy w głąb Szwecji, a następnie Norwegii. Pierwszym celem naszej podróży jest Oslo, gdzie odwiedzamy doświadczonego B.A.S.E. jumpera. Peter dzieli się z nami swoją wiedzą i udziela wielu cennych wskazówek dotyczących sprzętu.
Spadochron przeznaczony do B.A.S.E. jumpingu najczęściej składa się tylko z jednej czaszy. W przypadku jej nieprawidłowego otwarcia, nie ma możliwości użycia czaszy zapasowej. Takie rozwiązanie konstrukcyjne podyktowane jest przede wszystkim małą wysokością skoku. Produkowane są wprawdzie spadochrony wyposażone w dwie czasze jednak nie znajdują zbyt wielu nabywców. Pojedynczą czaszę lepiej można rozmieścić w pokrowcu i tym samym zwiększyć niezawodność jej otwarcia. Sposób ułożenia spadochronu uzależniony jest od wysokości skoku. W moim przypadku slajder (część czaszy opóźniającą proces otwarcia) pozostawiam u góry i symetrycznie roluję komory, centralną oczywiście pozostawiając na środku. Po dobraniu odpowiedniego pilocika, umieszczam go w kieszonce znajdującej się pod pokrowcem. Kilkakrotnie markuję otwarcie spadochronu, gdyż w przypadku popełnienia najmniejszego błędu, skok zakończyłby się niepowodzeniem.
Bogatsi o nowe doświadczenia wyjeżdżamy z Oslo i jedziemy w kierunku zachodniego wybrzeża kraju Wikingów. Obowiązujący w Norwegii przepis ograniczenia prędkości do 80 km/h wydaje się być jak najbardziej słuszny. Kręte, strome drogi, niejednokrotnie zbudowane na skalnych półkach oraz długie, słabo oświetlone tunele, dostarczają nam dodatkowych wrażeń. Ostatni, prawie 100 km odcinek, przejeżdżamy bardzo wąską szosą, na której mieści się tylko jeden samochód. Z nadjeżdżającymi z przeciwka pojazdami, można wyminąć się tylko na specjalnych zatoczkach. Niestety zaraz po wjechaniu na szosę tracimy lewe lusterko, którego zapomnieliśmy złożyć. Mijający nas Niemiec nawet się nie zatrzymał. Po tym zdarzeniu zdejmuję nogę z gazu i staram się maksymalnie skupić na jeździe. Co jakiś czas robimy mały postój na podziwianie widoków. Wszędzie widać wszędobylski masyw górski, przypominający wyglądem morskie fale.
Po kilku godzinach jazdy docieramy na miejsce i znów mamy okazję zobaczyć Kjerag. Pierwszy skok wykonał tu w 1994 roku Stein Edvardsen, który dwa lata później założył Norwegian B.A.S.E. Association (Norweski Związek B.A.S.E.). Od tamtej pory Kjerag pochłonął siedem istnień. Ostatnie dwie katastrofy miały miejsce w tym roku.
Zadowoleni, że podróż przebiegła bez większych zakłóceń, zaczynamy przygotowywać się do jutrzejszych skoków. Ze zorganizowaniem łodzi, umożliwiającej powrót po skoku do miejsca zamieszkania, nie mamy żadnych problemów. Wikingowie są bardzo życzliwi, jednak za wszystko trzeba słono zapłacić – nawet za ciepłą wodę pod prysznicem. Wkrótce poznajemy kilku Amerykanów, Australijczyka i oczywiście Norwegów. Wspólnie planujemy skoki.
Następnego dnia rano w międzynarodowym towarzystwie jadę do szlaku prowadzącego na Kjerag. Kierowca obładowanego po brzegi busa nawet nie myśli o wrzuceniu drugiego biegu. Droga jest zbyt stroma, a jakby tego było mało, trzeba przejechać przez 1100 m nieoświetlony, bardzo wąski tunel. Klocki hamulcowe mijających nas samochodów rozgrzane są do czerwoności. Po kilkudziesięciu minutach jazdy znajdujemy się na szlaku. W miarę podchodzenia pod górę odczuwamy coraz większe zmęczenie. Daleko w tyle pozostaje Amanda, na którą często będziemy musieli czekać. Jeden z przystanków robimy przy BASE punkcie nr 1. Doskonałe miejsce do skoku, ale wylądować można tylko na bardzo małej polance, położonej na dość stromym zboczu. Polanka jest tak mała, że dobrze nie widać jej z góry. Nikt nie decyduje się na skok. Idziemy dalej.
Po drodze zatrzymujemy się przy kamiennej kuli Kjeragbolten, wciśniętej pomiędzy dwie skały. Niesamowity widok. Wyjmuję aparat i robię kilka zdjęć. Chwilę później mijamy połacie śniegu, które pomimo kilkunastostopniowej temperatury nie topnieją. Widoki zapierają dech w piersiach. Kilkusetmetrowe urwiska i błękitna woda 42 km zatoki morskiej robi niesamowite wrażenie. Zaczynam odczuwać coraz większy respekt przed ogromem górskiego masywu.
Trzy godziny później docieramy na miejsce. W dole widać łódź i niewielki piarg, na którym będziemy lądować. Rozdzielamy się na dwie grupy. Ja idę w kierunku B.A.S.E. punktu numer 7, z którego skakałem w ubiegłym roku. Tym razem czuję się o wiele pewniej, ale ciągle myślę o katastrofie, która wydarzyła się kilka miesięcy temu w Szwajcarii. Jeden z B.A.S.E. jumperów ześlizgnął się z ośnieżonego urwiska, podczas gdy jego spadochron znajdował się jeszcze w torbie transportowej. Zastanawiam się co musiał czuć, wiedząc, że spadochron ma na plecach, ale nie może go otworzyć. Na wszelki wypadek najpierw zakładam sprzęt, a dopiero później podchodzę z kamerą na skraj przepaści.
Ustalamy kolejność skoku. Ponieważ nie chcę pozostać na górze sam, mam skakać jako pierwszy. Z łodzi otrzymujemy wiadomość dotyczącą kierunku wiatru. Jestem nieco podekscytowany, ale wiem, że na pewno zdecyduję się na skok. Dociągam taśmy udowe spadochronu i ostrożnie podchodzę na skraj przepaści. Nie widzę tego co jest pode mną ponieważ widok przesłania pochylona pod dużym kątem krawędź urwiska. Czuję się doskonale. Wiem, że za chwilę przeżyję kolejną niesamowitą przygodę. Nie zastanawiając się dłużej, odliczam do trzech i rzucam się w przepaść.
Cisza. Czekam, czy zahaczę nogami o skałę, ale nic takiego nie następuje. Rozpędzam się. Odczuwam coraz większy pęd powietrza – jest to sygnał, że mogę spojrzeć w dół. Oszałamiający widok! Nagie głazy, tylko gdzie niegdzie porośnięte ubogą roślinnością, pędzą mi na spotkanie. Z dużą prędkością mijam kolejne skalne występy. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak potężna jest góra Kjerag. Po kilku sekundach spadania zaczynam niebezpiecznie zbliżać się do odstającego podnóża masywu. Szybko przenoszę ręce do tyłu i w pozycji track oddalam się od ściany. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Po chwili mocno chwytam pilocik i otwieram spadochron. Siedmiokomorowa czasza wypełnia się prawidłowo – tyłem do ściany. Teraz najważniejszą rzeczą jest bezpieczne lądowanie. Szybko ściągam prawy uchwyt sterowniczy i lecę w kierunku piargu. Pode mną widać gładką jak stół taflę fiordu i ogromne głazy, między którymi zamierzam przyziemić. Umiejętności nabyte podczas skoków na celność lądowania bardzo się przydają. Bez większych problemów omijam głazy i ląduję na równej powierzchni porośniętej trawą. Jestem bardzo szczęśliwy!
Niestety nie wszystkim się powiodło. Jeden z Amerykanów podczas lądowania uderzył w głaz i złamał nogę. Po dwóch godzinach, na pokładzie śmigłowca zostaje przetransportowany do szpitala.
Wieczorem wykonuję jeszcze jeden udany skok, tym razem z B.A.S.E. punktu nr 6, natomiast nazajutrz zamierzam skoczyć z punktu nr 5. Skok z tego miejsca jest nieco bardziej ryzykowny ponieważ z prawej strony znajduje się inna skała. Jeżeli spadochron otworzy się w złym kierunku, może dojść do katastrofy. O wykonaniu salta lub innej ewolucji w czasie spadania na razie nie myślę. Pokrowiec mojego spadochronu zapinany jest w całości na taśmę velcro i mógłby otworzyć się w najmniej oczekiwanym momencie. Poza tym, ciągle jeszcze mam zbyt małe doświadczenie i mógłbym na dłużej utracić kontrolę nad swobodnym spadaniem. Otwarcie spadochronu przodem do skały nie należałoby do przyjemności. Na B.A.S.E. jumpera czeka również kilka innych niebezpieczeństw, takich jak zderzenie ze skalnym występem, awarie w otwarciu spadochronu, czy lądowanie na bardzo nierównym i ograniczonym terenie. Na szczęście skacząc do fiordu, nie trzeba obawiać się stróżów prawa. Spotkanie z nimi, w najlepszym razie, zakończyłoby się zarekwirowaniem sprzętu.
Podczas całego pobytu w Norwegii mamy szczęście do pogody. Wysoka temperatura, dochodząca nawet do 28°C i mała ilość opadów, pozwalają na szybką realizację zamierzonych planów. Zimowe ubranie okazują się nieprzydatne. Wolny czas spędzamy na łowieniu ryb, które po przyrządzeniu zjadamy na kolację. Najlepszą przynętą okazują się twistery. Norweskie ryby niechętnie połykają polski pęczak i chleb. Jeden z wieczorów spędzamy na rozmowie z niedawno przybyłymi Duńczykami. Biegła znajomość języka rosyjskiego nie na wiele się przydaje. Tradycyjnie już w takiej sytuacji przestawiamy się na angielski i rozmowa zaczyna się „kleić”. Dyskutujemy oczywiście o skokach. Okazuje się, że jeden z Duńczyków zamierza skoczyć z tego samego miejsca co ja. Tak więc następnego dnia rano wspólnie wyruszamy na szlak. Po dotarciu na miejsce, chcąc ustalić wysokość pionowej ściany, znajduję dość duży kamień i rzucam go w przepaść. To stary, wypróbowany sposób B.A.S.E. jumperów. Zanim kamień uderzy w skalny występ, mija 14 sekund. Oznacza to, że ściana ma około 500 m wysokości. Po prawej stronie respekt wzbudza kolejna skała. Jeżeli mój spadochron w nią nie uderzy, wszystko zakończy się dobrze. Bez dłuższego zastanawiania rzucam się w przepaść. Mija 11 sekund. Otwieram spadochron, który nieznacznie obraca się w prawo. Natychmiast ściągam lewą taśmę i wykonuję obrót. Czasza oddala się od skały. Dalej skok przebiega bez problemów. Mojemu koledze także sprzyja szczęście. Tradycyjnie już lądujemy na piargu, gdzie z kamerą w ręku czeka na nas mój osobisty instruktor.
Po pięciu dniach spędzonych w krainie fiordów, udajemy się w dalszą podróż. W drodze odwiedzamy kilka Norweskich i Szwedzkich lotnisk, nie omijając tego, na którym odbywa się słynne Hercules Boogie. Płynąc promem przez Bałtyk, myślimy o następnej przyszłorocznej wyprawie.
Borysław Dzieciaszek