Paul McGinley – tańczący z kaczkami
Chyba wszyscy pamiętamy ten widok: oszalały ze szczęścia Irlandczyk po trafieniu najważniejszego, trzymetrowego putta w swoim życiu daje nura w otmęty mętnej sadzawki znajdującej się przy osiemnastym greenie szacownego angielskiego pola The De Vere Belfry. Przeciętnemu widzowi widok ten przynajmniej z dwóch powodów mógł wydawać się cokolwiek dziwny…
Po pierwsze, każdy, kto choć trochę zna się na geografii, zdaje sobie doskonale sprawę, że wrześniowa pora w samym sercu Wielkiej Brytanii raczej nie sprzyja kąpielom pod gołym niebem. Po drugie, kto przy zdrowych zmysłach za miejsce wodnych harców wybiera akurat przeszkodę wodną na polu golfowym??? Takie zachowanie przystoi ewentualnie kaczce, gęsi, perkozowi lub innej opierzonej dziczyźnie, ale na pewno nie przedstawicielowi dumnej rasy Homo sapiens, który – wyjaśnijmy to od razu – nie jest profesjonalnym poławiaczem piłek golfowych.
A jednak…
W życiu każdego z nas mogą zdarzyć się zupełnie ekstremalne sytuacje, które w pełni usprawiedliwiają jeszcze bardziej ekstremalne zachowania. W takiej właśnie sytuacji znalazł się pewnej pochmurnej wrześniowej niedzieli nasz bohater – Paul McGinley.
Urodził się 16 grudnia 1966 r. w Dublinie. Jego pierwszą wielką sportową miłością był… football celtycki, w którym zatracił się bez reszty. Tak (o zgrozo!) pewnie by i zostało, gdyby nie fakt, że podczas jednego z meczów… nieszczęśliwie dla kończyny dolnej, a szczęśliwie dla golfa, Paul doznał skomplikowanego złamania w stawie kolanowym. To z pozoru tragiczne wydarzenie spowodowało niemożność dalszego uprawiania ukochanej, aczkolwiek trochę barbarzyńskiej gry. Jednak, niepotrafiący żyć bez adrenaliny wynikającej z wyczynowego uprawiania sportu, dziewiętnastoletni chłopak szybko musiał jakoś wypełnić powstałą pustkę i nie namyślając się wiele, przelał całe swoje uczucie na nową, zdecydowanie mniej kontaktową dyscyplinę sportu. Jak czytelnikowi zapewne nietrudno się domyślić – jego wybór padł na golfa. Zamiana okazała się bardzo trafiona, czego najlepszym dowodem stały się wyjątkowo gwałtownie odnoszone sukcesy.
Niespełna trzy lata później, w 1988 r., zwyciężył jednocześnie w Irish Youths Championship i Scottish Youths Championship, a w 1989 nie miał sobie równych w Irish Amateur Championship.
W roku 1991 na polu Portmarnock był podporą drużyny Walker Cup, gdzie między innymi, wspólnie z Liamem Whitem pokonał duet Phil Mickelson & Bob May. Niestety to zwycięstwo i tak nie uchroniło europejskiej drużyny przed srogą porażką – 10:14 dla Amerykanów.
Tego samego roku, wkrótce po Walker Cup, dysponując jakże zacnym handicapem… +4 (!), Paul McGinley przeszedł na zawodowstwo i już podczas pierwszej próby sił w osławionej Tour School od razu wygrał prawo gry w European Tour.
Na swój pierwszy profesjonalny triumf w lidze europejskiej musiał zaczekać pięć lat, aż do zwycięstwa w 1996 r. w Hohe Brucke Open. Szczególnie udany pod względem liczby wygranych turniejów okazał się rok 1997. W listopadzie w Kiawah Island McGinley odniósł wielkie zwycięstwo, wygrywając Puchar Świata wspólnie ze swoim dobrym kolegą Padraigiem Harringtonem. Jeszcze przed tym sukcesem miał już na koncie pierwszy z czterech wygranych tytułów Irish PGA Championship. Kolejne irlandzkie trofea zdobywał w latach 2000, 2002 i 2003. Tego roku był też najlepszy w Oki Pro Am. W 2001 zwyciężył w The Celtic Manor Resort Wales Open – swoim trzecim turnieju europejskiego cyklu rozgrywek.
Paul McGinley nie był może jakąś supergwiazdą golfa, był za to bardzo solidnym graczem. Dość powiedzieć, że w ciągu całej swojej kariery w European Tour od czasu debiutu w 1992 r. nigdy nie stworzył nawet cienia zagrożenia utraty swojej Tour Card.
I tak z pewnością jego kariera toczyłaby się dalej: spokojnie, dostatnio, przewidywalnie, bez fajerwerków…
Aż do 34. Ryder Cup, w którym Paul wystąpił w roli debiutanta. Nadeszła wreszcie pamiętna wrześniowa niedziela 2002 r., podczas której w jednej chwili zmieniło się wszystko. Paul McGinley trafia putta, którym zapewnia sobie remis w meczu z Jimem Furykiem, dostarczając tym samym bezcenne pół punktu swojej drużynie. Od tej chwili Europa pod wodzą SamaTorrance’a może już świętować powrót bezcennego pucharu na Stary Kontynent, a Paul może wreszcie wykonać swój słynny skok do wody, burząc błogi spokój pławiącego się tam ptactwa. Właśnie stał się drugim, po Philipie Waltonie, bohaterskim Irlandczykiem, który zagwarantował Europie Puchar Rydera!
Można stracić głowę? Bezwzględnie!
Ten rok w wykonaniu McGinleya był początkowo istną serią PRAWIE zwycięstw. Najpierw PRAWIE wygrał BMW Championship. Potem był bardzo blisko podczas turnieju NEC Invitational, należącego do cyklu World Golf Championship. Ostatecznie zajął tam dopiero trzecie miejsce.
Następnie o mały włos nie wygrał największej nagrody pieniężnej we współczesnym golfie – okrągłego miliona funtów podczas HSBC World Match Play – rozgrywanego tradycyjnie w Wentworth. Przegrał tam w 36-dołkowym finale z Michaelem Campbellem 2:1.
Zwycięstwo przyszło w końcu podczas zamykającego sezon europejski – Volvo Masters, rozgrywanego w słynnym hiszpańskim Club de Golf Valderrama.
Pierwsza runda – 74 – raczej nie wróżyła późniejszej wielkiej wygranej. Potem jednak nastąpiła prawdziwa eksplozja koncertowej gry. Kolejno zagrane 68-65-67 i wynik 10 poniżej para pozwoliły na dwupunktowe zwycięstwo nad lokalnym matadorem – Sergiem Garcią.
Styl, w jakim Paul wygrał w Hiszpanii, był doprawdy imponujący. Dość powiedzieć, że Irlandczyk złapał ostatniego bogeya na pierwszym dołku… drugiej rundy. Potem aż do samego końca, przez kolejne 53 dołki piekielnie trudnego pola, już mu się to nie przydarzyło! Fenomenalne! Jego wynik – 274 – wyrównał dotychczasowy rekord tego turnieju na polu Valderrama, który należał od 1993 r. do Collina Montgomeriego.
Dzięki wygranej wartej, bagatela, 666 660 euro McGinley wskoczył na najwyższe pozycje rankingów w swojej dotychczasowej karierze: trzecie miejsce europejskiego Order of Merit i osiemnastą pozycję rankingu światowego.
Dzięki takiej grze jest on także prawie pewnym kandydatem do kolejnej drużyny Ryder Cup. Będą to najprawdopodobniej już trzecie z rzędu rozgrywki, w których wystartuje nasz wszechstronnie utalentowany sportowo bohater. Po widowiskowym finiszu w 2002 r. i po rewelacyjnej grze w 2003, gdzie nie przegrał ani jednego meczu, wszystko wskazuje na to, że rok 2006 znowu może stać pod znakiem szalonego Irlandczyka.
Jest jednak pewna zasadnicza różnica. Tym razem najważniejsze wydarzenie golfowe globu odbędzie się po raz pierwszy w… Irlandii, na słynnym polu K Club.
Czy jest tam jakaś sadzawka w okolicach ostatniego greenu??? Jeżeli jest – to może być ciekawie. Jeżeli nie ma – KONIECZNIE trzeba ją tam zbudować!
Kaczki zlecą się same.