Gra psychologiczna!
W golfie jest jak w kalejdoskopie: grają różnie i różni ludzie. Każdy ma prawo, to w końcu wolny kraj. Każdy może znaleźć w tej grze coś dla siebie. Jeden będzie szukał rekreacji i miłego spaceru, drugi potraktuje to jako spotkanie towarzyskie. Trzeci zaś będzie się stresował wynikiem. Pal licho, jeżeli gra z samym sobą i wciąż się doskonali. Jestem w stanie to zrozumieć. Wciąż walczy o lepszy wynik, doskonali swoje zdolności. Normalna sprawa, ma zacięcie.
Jest jednak grono graczy, których idée fixe jest pokonanie za wszelką cenę domniemanego przeciwnika! Zwykle obierają sobie partnera z zespołu. Tak po prostu muszą z kimś współzawodniczyć. Muszą być lepsi od swoich partnerów we flighcie. I taka postawa dominuje w ich psychice. Nie wiem, jakie zdarzenia z dzieciństwa mają na to wpływ i nie mnie rozstrzygać, kogo nie lubili np. rodzice. Od tego są kanapy i psychoanalitycy. Można wysnuć wniosek, że w życiu kierują się również podobną zasadą. Wszyscy znamy takich, prędzej czy później trafiamy na nich. Któż z nas nie słyszał budzącego uśmiech lakonicznego stwierdzenia: „O, grasz na birdie”. Niby nic i powiedziane jakby w trosce o dobry wynik partnera (czytaj: raczej przeciwnika). Wiemy, że taka uwaga potrafi nam nie tylko zepsuć wynik na dołku, ale i całą rundę. Tak jakbyśmy nie byli świadomi, którym to właśnie uderzeniem zamierzamy skończyć dołek. Trafiłem i ja już na kilku takich. Ponieważ golfa traktuję raczej rozrywkowo i sposób na miłe spędzenie czasu, do tej pory starałem się takie zdarzenia traktować jako żart i z uśmiechem, zwłaszcza, kiedy runda rozgrywana jest w towarzystwie przyjaciół i z lekkim przymrużeniem oka. Świetna zabawa, czasami dowcipne docinki rozładowują napięcie. Jednak jeżeli ustalimy, że dziś gramy, to gramy. Inaczej jest w turnieju, gdzie każdy ma prawo grać na wynik i raczej potrzebuje spokoju i pozytywnego dopingu, a nie uwag w stylu „grasz na birdie”. Ostatnio na I Narodowych Mistrzostwach Golfistów w Amber Baltic, grając jako gość (gdyż poziom mojego hcp nie pozwolił mi na udział w tym turnieju), postanowiłem dać z siebie wiele. No cóż, moje trzy kolejne pary na dołku nr 1, 2 i 3 na tyle zdeprymowały mojego partnera, że usłyszałem uwagę: „Ciekawe, ile jeszcze parów zagrasz?”. Wypowiedziane niby przyjacielsko, prawie jowialnie, ale z lekką taką nieśmiałością (jak w reklamie art. higienicznych reklamowanych swego czasu w TV). Oczywiście natychmiast zagrałem 11 uderzeń! Jak mniemam, „partner” był ukontentowany.
W końcu udało mu się wygrać dołek i miał szansę na wygraną! W końcu graliśmy obaj w kategorii goście. Nie miałem pojęcia, że kategoria ta liczona będzie w stb. Więc musiałem się skupić i zapomnieć o „przyjacielskim” pytaniu. Jakoś się pozbierałem i „na złość” partnerowi zagrałem na tej dziewiątce jeszcze 4 pary! Razem więc 7 parów, z białych to jak na moje możliwości raczej dobre zagranie. Jednak czar prysł. Drugie dziewięć dołków nie było już tak dobre jak pierwsze, ale satysfakcję mam: kolega raczej milczał przez resztę rundy. Zajął zresztą przedostanie miejsce i został pokonany nawet przez moją małżonkę, która do golfa podchodzi z dużym dystansem, nie przejmując się zbytnio liczbą uderzeń. Czasami aspiracje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem, a wielka chęć dominowania i bycia lepszym przesłania radość z przebywania w plenerze. To jest chyba tak jak z manią wielkości: są osobnicy, którzy wyznają zasadę: nieważne, jak mówią, byle w ogóle mówili. Megalomania otacza nas zewsząd. Cóż, ludzie jak to ludzie – są nieprzewidywalni i nigdy nie wiadomo, czym jeszcze się mogą nas zaskoczyć. Niektórzy zrobią wiele, by błyszczeć, nie zauważając przy tym, że się ośmieszają. Ostatnio rozbawił mnie wywiad z pewną personą zamieszczony w jednej z publikacji, a podpisany ni mniej ni więcej „tekst sponsorowany”!? Cóż, chyba nastała moda na samokreację. Ale to już temat na zupełnie inny felietonik. A zapewniam, jest o czym pisać. Zresztą poczytajcie sobie, drodzy czytelnicy, sami. Pism w tym kraju jest wiele, golfowych także.