Boom Boom Boom Boom …
Wszyscy go kochamy! Ja sama dostaję dreszczy, gęsiej skórki, a nawet palpitacji serca na widok boskiego, cudownie rytmicznego i fantastycznie luźnego swingu, który od zawsze był jego znakiem firmowym. To sztuka w najczystszym wydaniu. Poezja ruchu i gracja jaką mogą szczycić się co najwyżej wielkie koty z afrykańskiego buszu. Jakby tego było mało, jest przystojny i na swój sposób czarujący, a wiele z jego rozbrajająco szczerych wypowiedzi urosło do rangi klasyki złotych myśli.
Zawsze był graczem, za którym podążały tłumy. Nie inaczej było i tym razem. Teraz jednak okazja była szczególna. Boski Freddie walczył o swoje być, albo nie być w siedemdziesiątym drugim turnieju US Masters. Aby awansować do dalszej gry potrzebował birdie na ostatnim dołku. Trzech uderzeń do rekordowego, dwudziestego czwartego z rzędu przejścia przez cut, najbardziej ukwieconego turnieju golfowego globu.
Na pewno warto było walczyć – dla fanów z całego świata i dla cichych wielbicielek z Polski. Dla wspaniałych widoków, wypełnionych tonami, wywołujących oczopląs, różnokolorowych magnolii, otaczających to nieziemskie wręcz pole. Warto było!
Coppola – to brzmi dumnie!
Frederick Stephen Couples urodził się trzeciego października 1959 roku w Seattle, w mocno międzynarodowej rodzinie. Jego matka – Violet – była Chorwatką , a ojciec – Tom Coppola – włoskim emigrantem. W nie do końca wyjaśnionych okolicznościach tato zmienił soczyste i śpiewne włoskie nazwisko rodowe Coppola na Couples – brzmiące może i super amerykańsko, ale na pewno pozbawione co najmniej połowy uroku. Jak wieść niesie, tą dramatyczną decyzję podjął po tym jak Fred powiedział pewnemu dziennikarzowi, że nazwisko Coppola brzmi nieco „zbyt italiańsko”.
Młody Fred rozpoczynał przygodę z golfem pracując jako caddy w lokalnym klubie. Tam też od jednego z graczy dostał w prezencie pierwsze kije: 5,7 i 9 iron, oraz putter i driver. Pierwszym polem, na którym grał, było jedno z publicznych pól w Seattle – Jefferson Park. Tam też narodził się jego charakterystyczny swing – piękny i potwornie skuteczny, pozwalający rywalizować z dużo starszymi kolegami. Wkrótce stał się najlepszym juniorem w okolicy, znanym dzięki niebotycznie długim uderzeniom jako „Boom Boom”.
Swoją karierę amatorską rozwijał najpierw w O’Dea High School, a potem w University of Houston, gdzie był członkiem słynnej drużyny uniwersyteckiej Houston Couguars, dzieląc pokój w akademiku z innym przyszłym graczem PGA Tour – Blainem McCallisterem i znanym komentatorem stacji CBS – Jimem Nantzem.
W roku 1980 przeszedł na zawodowstwo. Już wkrótce, w 1983 roku, doczekał się pierwszego, profesjonalnego zwycięstwa, które raczej nie należało do zwyczajnych i rozstrzygnęło się dopiero w pięcioosobowej dogrywce. W 1992 roku Fred Couples, jako pierwszy Amerykanin wspiął się na najwyższą pozycję Rankingu Światowego oraz został Graczem Roku PGA Tour. W latach 1991 i 92 zdobył dwukrotnie Vardon Trophy, przyznawany za najniższą średnią uderzeń w sezonie.
W sumie zwyciężył w 43 profesjonalnych turniejach, w tym: piętnastu US PGA Tour i dwóch European Tour. Reszta to najróżniejsze trofea zdobyte poza oficjalnym sezonem. Ma on za sobą również liczne występy drużynowe, między innymi: pięciokrotny udział w drużynie Ryder Cup, czterokrotny w Presidents Cup i Dunhill Cup.
Pan Skin
Boom Boom, to nie jedyny pseudonim naszego bohatera. Znany jest on też powszechnie jako „King of the Silly Season” lub Mr. Skins, co doskonale ilustruje jego ogromną skuteczność we wszelkiego rodzaju meczach pokazowych, odbywających się poza oficjalnym sezonem. Fred gustuje zwłaszcza w niezwykle widowiskowych skinach, gromadzących zazwyczaj tylko czterech graczy, za to z absolutnie najwyższej pułki. Zarobił on w tego rodzaju turniejach jak na razie ponad 4 miliony dolarów, a gracze pokroju Woodsa i Mickelsona nie są nawet blisko jego zadziwiającej skuteczności! Statystyki do roku 2005 są brutalne. Występując w jedenastu turniejach Skins, na 198 rozegranych dołków wygrał 77 z nich, i 3 315 000 $. Daje to prawie 17 000 $ na dołek i średnią wygranych skinów na poziomie około 40%. Skórkowany!
W czasie tego „dziwnego sezonu-poza sezonem” Fred zasmakował też w zdobywaniu seriami Pucharu Świata. Wspólnie ze swoim dobrym przyjacielem – Davisem Love III – pobił absolutny rekord tego turnieju, rozgrywanego parami, wygrywając cztery razy z rzędu w latach 1992-95.
Skiny skinami, ale tak naprawdę Couples zawsze marzył o jednym – o wygranej w US Masters. Jako dziecko często wyobrażał sobie, że właśnie trafia decydujący o zwycięstwie putt na osiemnastym greenie Augusta National. Wielokrotnie też jako „zwycięzca” Masters udzielał wywiadu swojemu przyjacielowi… na wiele lat przed rzeczywistą wygraną. Była to ulubiona zabawa przyszłego zwycięzcy Masters z przyszłym komentatorem stacji CBS.
Buszujący w magnoliach.
Marzenia się spełniają i pan Boom Boom stosunkowo szybko, bo już w roku 1992, zakładał swoją pierwszą i jak na razie jedyną Zieloną Marynarkę, pokonując dwoma uderzeniami weterana – Raymonda Floyda.
Oczywiście że było dramatycznie! Zwłaszcza, kiedy na słynnym, dwunastym dołku par 3, jego piłka ledwo przeleciała nie mniej słynny Rae’s Creek i z wciąż bliżej nieznanych powodów, zamiast wtoczyć się do strumienia, zatrzymała się na stromej skarpie.
Historia występów Freda Couples w turnieju Masters jest długa, imponująca i… zgrabnie okrągła. W 24 występach dziesięć razy kończył turniej w pierwszej dziesiątce, w tym pięć w pierwszej piątce, a trzy w pierwszej… trójce. Zaledwie jedno zwycięstwo zupełnie nie oddaje jego rzeczywistego wpływu na serca i umysły miłośników turnieju. Od zawsze był on pierwszą, lub przynajmniej jedną z pierwszych osób, które przychodzą na myśl w rozważaniach na temat faworytów zbliżającego się Masters. Był kimś, na kogo można było stawiać w ciemno, licząc jeśli nie koniecznie na wygraną, to już na pewno na emocje i walkę do ostatniego – szybkiego jak moja kultowa „Czerwona Strzała” – putta.
W 1998 roku druga Zielona Marynarka już czekała na wieszaku, jednak skończyło się tylko na drugim miejscu, w dodatku dzielonym z Davidem Duvalem. Tym razem zabrakło jednego uderzenia do natchnionego na ostatnich dołkach, 41-letniego weterana – Marka O’Meary. O’Meara nie pozostawił wtedy cienia wątpliwości, jak dobrze jest się kumplować z Tigerem i zafundował zdumionej publiczności i nie mniej zdumionym pretendentom trzy birdie na ostatnich czterech dołkach. Jak pech to pech…
W roku 2006, 46-letni, szpakowaty przystojniak, prawie przeszedłby samego siebie, o mały włos nie detronizując Jacka Nicklausa na pozycji najstarszego w historii mistrza US Masters. Fred grał wówczas zachwycający golf od tee do greenu, do którego niestety nie dostroił się jego putting. Ta kosztowna niedyspozycja zepchnęła go, w dramatycznej końcówce, na trzecią pozycję, pozwalając zarazem na drugi w karierze tryumf Phila Mickelsona.
Później, z właściwą sobie wnikliwością, tłumaczył dziennikarzom przyczyny tej porażki, o ile oczywiście porażką można nazwać trzecie miejsce w Masters: „Nie uderzałem piłki jakbym miał 46 lat, ale za to puttowałem jakbym miał lat 66”. Z kolei o swoim współgraczu z rundy finałowej mówił, owszem, w samych superlatywach: „Jeśli facet zagra dobre uderzenie, powiem mu o tym, nawet jeśli go nienawidzę. A ja lubię Phila”.
23
Do tej pory rekordową liczbą bezbolesnych przejść przez cut w US Masters dzielili się Gary Player oraz Fred Couples. Obaj uczynili to 23 razy z rzędu. Wszystko wskazywało na to, że w tym roku Fred będzie samodzielnym liderem w tej statystyce, śrubując wynik do okrągłej liczby 24.
Można było mieć taką nadzieję, zwłaszcza obserwując świetną grę naszego bohatera w tym sezonie, gdzie występując w siedmiu turniejach PGA Tour, zaledwie raz odpadł na półmetku, a w poprzedzającym Masters – turnieju Houston Open, zajął czwartą pozycję ze świetnym wynikiem -13. Wydawało się, że Fred uporał się wreszcie z nieustannymi bólami pleców i jest w stanie sprawić miłą niespodziankę.
Innym, z pozoru dobrym prognostykiem, wydawać się mogło trafienie „hole in one” w poprzedzającym turniej główny mini turnieju Masters, rozgrywanym na zdecydowanie najbardziej dopieszczonym polu pitch&putt;w naszym Układzie Słonecznym. Jednak jak zwykle okazało się, że dobre wyniki w tej tradycyjnej rozgrzewce nie wróżą najlepiej. Jak na razie nikt w historii nie zwyciężył w tym samym roku turnieju głównego i turnieju pitch&putt;. Co dopiero trafiając tam „hole in one”!
Niestety, nie było rekordowego, 24 z rzędu przejścia przez cut. Upragniony putt nie dotarł do celu, a zdruzgotana publiczność mogła tylko jęknąć z żalu i niedowierzania.
Dla niej tegoroczny Masters trwał o całe dwa dni za krótko.